W Azerbejdżanie jestem od 1 października. Moja podróż tutaj to podróż bez mapy i jakiegokolwiek przewodnika. Wszystko, co wiem, to informacje, które przestudiowałem wcześniej oraz to, co usłyszalem od ludzi spotkanych na po drodze.
Przed przyjazdem obawiałem się trochę tego kraju. Nie wiedziałem, jak będzie z bezpieczeństwem, z cenami, z traktowaniem podróżnych. Do tego pierwszego dnia dotarła do mnie nieprzyjemna informacja z Polski i mój nastrój nie był zbyt optymistyczny.
Ha, jak wtedy zaskoczył mnie ten kraj!
Przez pierwsze 5 dni podróżowałem kompletnie bez jakiegokolwiek planu. Wstając rano nie widziałem, gdzie i co będę robił po południu. Dlatego bardzo niezręcznie było mi prowadzić dialogi z miejscowymi:
– Dokąd jedziesz?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz? Do jakiego miasta chcesz jechać?
– hmm.. nie wiem.. A gdzie można?
– (spojrzenie jak na obłąkanego)
Wtedy musiałem tłumaczyć, że jadę bez celu, że chcę po prostu zobaczyć Azerbejdżan i poprzebywać z ludźmi, by poznać ich zwyczaje. I to, do jakiego miasta trafię, jest mi naprawdę obojętne.
I w ten właśnie sposób pierwszą noc spedziłem w Seki – miejscowości u podnóża Kaukazu. Kolejny dzień – to przejazd (w sposób opisany powyżej) – do miasta Mingecevir. Tutaj w pełni przekonałem się, jak mili i sympatyczni są Azerowie. Po krótkim spacerze w centrum (miasto jak miasto) stwierdziłem, ze więcej zobaczę jadąc na wieś. Skierowałem się więc w stronę dworca.
– Adkuda wy?
– Polsza.
– Saditie, pagawarim.
– Kanieczna!

Tak zaczęła się rozmowa z jednym z mieszkańców. Nie mając i tak i tak nic lepszego do roboty, usiadłem na ławce i kontynuowałem. Standardowa rozmowa na zasadzie skąd jesteś, dokąd jedziesz, ile masz lat, a po co itd. Nie pamiętam imienia, ale gość był kierowcą zatrudnionym do obsługi urzędników, szkóły itd. Spytał, co zobaczyłem w mieście i czy byłem nad jeziorem. Odpowiedziałem, że nie, byłem nad rzeką, zwiedziłem centrum. Zdziwiony, że nie widziałem jeziora zaczął mnie zachęcać do zobaczenia jeziora i “plaży”.
– Weź taksówkę. Jak powiedzą 5 manatów, daj 2. Tyle kosztuje.
– ok, ale dla mnie to i tak drogo. Jakieś marszrutki są?
– Sa. Ale taksówką lepiej, szybciej i na miejsce.
– Na czasie mi nie zależy, chętnie się przejdę.
– Aaaale, co ty opowiadasz… masz!
I wcisnął mi w rękę 10 manatów (około 10 Euro). Od razu je oddałem, ale robił obrażoną minę i wcisnął mi to z powrotem. “Jesteś gościem, bierz! To jest Azerbejdżan!” 🙂 Po tym już musiałem wziąć taksówkę i pojechać nad jezioro.
Jezioro to zalew zbudowany 60 lat temu. Lokalni nazywają je morzem. Pogoda była iście wakacyjna i w zasadzie czułem się, jak nad morzem. Gdy tu przyjechałem, czekał na mnie lokalnych ciąg dalszy lokalnych nispodzianek. Zaproszenia na herbatę, kolacja, znowu herbata. Choć chciałem, za nic nie pozwolono mi zapłacić, wszyscy robili to za mnie i nie pozwolono, by było inaczej. Szybko znalazł się też ktoś, kto wykonał jeden telefon i ulokował mnie na noc w trzcinowym domku na plaży (i jeszcze dał mi 10 manatów 😉 )
Kolejny dzień, to Ganja ( ;] ) – drugie co do wielkości miasto w Azerbejdżanie. Pojechałem, bo wszyscy mówili, że warto. Nie jest to jakieś specjalnie wyjątkowe miasto. Po rozmowie z taksówkarzami namierzyłem nocleg za 10 mnt w prywatnej kwaterze ( poza tym są tylko hotele za 25-30 mnt minimum; 1 mnt = 4 zl). Gospodarz sam oprowadził mnie po mieście, zaporosił na obiad i piwo i dużo opowiadał o Azerbejdżanie.
Po pierwszych dniach tutaj jestem pod dużym wrażeniem gościnności i uprzejmości Azerów.
Tyle słowem wstępu. O innych przygodach i spostrzezeniach napiszę w następnych wpisach.
dobrze się czyta Twoje relacje , za długo tam nie możesz być bo stracisz status gościa …bywaj