Jadąc do Dali miałem w pamięci obraz tego miasta sprzed czterech lat. Zapamiętałem je jako jedno z większych skupisk turystów i przemysłu z nim związanego. Pamiętałem rzeki obcokrajowców i naganiaczy na każdym kroku. Okazało się, ze wielu rzeczy nie dostrzegałem. Być może powodem tego było tempo, w jakim zwiedzałem wówczas Chiny.
Drewniany domek w centrum miasta
Tym razem trafiłem tutaj do znajomych LiJie – Jie i Chacha. Mieszkali w drewnianym domku zbudowanym w stylu ludności Bai, tuż za murami starego miasta. Gospodarze byli, jak wielu tutaj się określało, artystami – trochę dłubali w drewnie, trochę szyli, trochę handlowali swoimi i innymi wyrobami i jakoś się to kręciło. I chyba nawet całkiem dobrze. Z ich wyrobów największym zainteresowaniem cieszyły się: pokrowce do tabletów, z zewnątrz wykonane z tradycyjnych lokalnych materiałów – jak na przykład tkanina z konopi indyjskiej. Wiedli życie spokojne i jakby skierowane z powrotem ku naturze. Po małym podwórzu biegała kura, jedzenie mieli domowej roboty i zawsze świeże, rzadko coś odgrzewali. Dla zachowania sprawności fizycznej codziennie rano uprawiali Baduanjin.
Poznając LiJie miałem sporo szczęścia. W Dali co i rusz poznawałem jej znajomych, z których każdy albo prowadził jakiś sklep z rękodziełem, albo sam je tworzył, albo był muzykiem lub innym artystą. W ich towarzystwie spędziłem sporo czasu i dzięki temu mogłem spojrzeć na miasto z trochę innej strony – jak na zabytkowe miasteczko ściągające swym urokiem przeróżnych artystów. Dopiero wtedy zacząłem zwracać uwagę na to, ze w większości sklepów nie jest sprzedawany jakiś tani kicz, ale faktycznie wartościowe przedmioty. Inaczej patrzyłem na porozkładanych na chodnikach ludzi sprzedających biżuterię, ceramikę i inne własne wyroby.
Bigos czy żurek z kiełbasa?
Znajomi LiJie przyjęli mnie bardzo serdecznie. Gdzie się nie pojawiałem, od razu bylem częstowany herbatą, kilkukrotnie zaproszono mnie również na obiad. Chciałem się jakoś odwdzięczyć. Stanęło na tym, że miałem przygotować dla wszystkich tradycyjny polski obiad. Pomysłów było kilka, wybrałem z nich to, na co akurat miałem ochotę: ziemniaki z koperkiem, kotlet z kurczaka w panierce ziołowej i mizerię. Pierwszy raz gotowałem dla 12 osób, ale chyba jakoś wyszło – kotlety schodziły szybko, a wyjątkowo dużym powodzeniem cieszyła się mizeria. Średnio natomiast ziemniaki: brakowało im jakiegoś smaku, wiec maczali je w mizerii albo w pikantnych sosach. Cały obiad zjedliśmy oczywiście pałeczkami.
W międzyczasie wyskoczyłem na 3 dni do Kunmingu. Tam z lotniska odebrałem Justynę. Wiele osób deklarowało swoja chęć dołączenia, ale jak na razie udało się to tylko Justynie. Wraz z nią do Chin przyleciało trochę Polski – wędliny, słodycze i inne rzeczy, których mi tutaj brakuje. Swoja droga, nie ma to jak nasza myśliwska albo kabanosy 🙂
Warzenie piwa w Chinach
W planach tego nie miałem, ale skoro zostałem poproszony, a warzenie jest dla mnie przyjemnością – nie odmówiłem. LiJie zapewniła, ze sprzęt się znajdzie, surowce uda nam się zamówić na czas, a o pieniądze na to wszystko mam się nie martwić.
Tylko co im uwarzyć? Musiałem wybrać coś, co nie sprawi większych problemów z warzeniem i fermentacją, a jednocześnie będzie jakąś nowością dla Chińczyków. Wybór padł na piwo pszeniczne. Przepis skleiłem sam, sprzęt został skompletowany z tego, co znaleźliśmy na targu i tego co było pod ręką.
Ja swoja robotę wykonałem – gdy opuszczaliśmy Dali, w fermentorze pod warstwą piany pracowało młode piwko. Więcej na temat tej warki postaram się uzupełnić później. Póki co czekam na informacje, czy udało im się je zabutelkować i jak wrażenia smakowe.
Nowe Dali
Tym razem w Dali spędziłem tydzień, w świetnym towarzystwie i bez pośpiechu. Mogłem spokojnie zwiedzać miasto i poznawać je w pewnym sensie “od kuchni”. Bo tak się czułem, gdy widywałem pracownie, gdzie wykonywano rzeczy sprzedawane później w sklepach znajomych LiJie. Wyjechałem z zupełnie innym zdaniem na temat tego miasta i z wielka ochota na powrót. Polecam 🙂
Zdjęcia z Dali: