Wreszcie udało mi się gdzieś zatrzymać. Co prawda tylko na niewiele ponad 2 tygodnie, ale zawsze. Ważne, że mogę odpocząć od przemieszczania się i specjalnie nie będzie mnie to kosztować – a w zasadzie w ogólę. Co prawda będę musiał poświęcić parę godzin dziennie na pracę, ale w zamian dostaję miejsce do spania, jedzenie i możliwość przebywania na filipińskiej, tropikalnej farmie. A do tego jeszcze parę innych atrakcji 🙂
Wolontariat na farmie organicznej
Miejsce to znalazłem przez stronę jednej z organizacji, zrzeszających farmy, które są gotowe przyjąć wolontariuszy w zamian za zapewnienie podstawowych rzeczy, jak zakwaterowanie czy jedzenie. Organizacja, jak pewnie wielu się domyśla, to WWOOF (Worldwide Opportunities on Organic Farms). A farmy, o których mowa, to tzw farmy organiczne – czyli takie, które stosują wyłącznie środki naturalne.
Farma, do której trafiłem, znajduje się w północnej części wyspy Mindanao (część południowa powszechnie uważana jest za niebezpieczna ze względu na muzułmańskich terrorystów i porywaczy). Z opisu wynikało, że farma jest mała, dopiero się rozwija i tak naprawdę jest właśnie na etapie przekształcania się na nieco większą skalę. Tak czy inaczej, wizja spędzenia kilku tygodni na farmie uprawiającej ryż, banany, ananasy, sezam, palmy kokosowe i wiele innych, egzotycznych dla nas roślin, wyglądała kusząco. A do tego (o czym dowiedziałem się na miejscu) podczas mojego pobytu miał się tam odbyć festiwal muzyczny, co było dodatkową atrakcją.
Jak wyglądała farma?
Tak naprawdę określenie farma jest w tym przypadku trochę na wyrost. Jest to raczej spory kawał ziemi obejmujący głównie las oraz tereny nad rzeką, z rozsianymi wszędzie małymi uprawami różnych roślin. Sercem życia farmy jest drewniany domek, nazywany przez wszystkich “long house”, zbudowany praktycznie w całości z drewna, które pojawiło się po ogromnej wichurze sprzed roku czy dwóch.
Kawałek dalej jest mały ogródek, w którym rosną zioła, pikantne papryczki i tego typu rośliny. Żeby dostać się do największych upraw, trzeba zejść stromym zboczem do rzeki – tam, poza tropikalnymi owocami, znajduje się największa duma właściciela – kilka arów odmiany ryżu, którą nazywał “starożytną” i którą rozsiał mając jedynie dwa kilogramy nasion.
Gdy przyjechałem, na farmie przebywało jeszcze dwóch niemców, również wolontariuszy. Właściciele odwiedzali farmę sporadycznie, a większość pracy wykonywali filipińczycy z wioski. Z nami, w domku mieszkał jeden z nich, Dżodżo. Bardzo sympatyczny gość, który gotował nam obiady i pomagał we wszystkim. I chociaż zazwyczaj wieczorami był “lekko wstawiony” a rano był na kacu, to jednak ciągle był pomocny i życzliwy w stosunku do nas. Nigdy nie odmówił, gdy prosiliśmy go o pare kokosów – mówił “no problem” i wchodził na palmę.
Właścicielami farmy jest małżeństwo szwajcarsko-filipińskie. Szwajcar, to stary hipis grubo po 50-tce. Ma swoje poglady, swoja wizje – i pewnie dlatego farma nie jest zwykłą farmą tylko właśnie organiczną. A ja miałem szczęście, że trafiłem akurat w to miejsce – wszyscy, których tam spotkałem, byli pozytywnie nastawieni do życia.
Co robiłem na farmie?
Byłem tam w okresie, kiedy akurat nie było zbyt wiele do roboty – ryż był na etapie wzrostu, ananasy również dojrzewały. Moja pomoc sprowadzała się do zwyczajnych prac jak podlewanie czy czasami usunięcie jakichś chwastów. A im bliżej festiwalu, tym więcej pracy było z tym związanej. Więc plotłem “ogrodzenia” z liści palmowych, budowałem scenę czy przygotowywałem teren pod namioty.
A poza tym? Dużo odpoczynku, delektowania się spokojem i zielenią, kąpiele w rzece i wygrzewanie się na rozgrzanych kamieniach ;] Każdego poranka ktoś przynosił nam tubę – sok z drzewa palmowego, słodki i bardzo zdrowy. A że słodki, to oczywiście powstaje z tego również alkohol – wówczas zwane jest to już bachaliną – do kupienia w gospodarstwach domowych 🙂
Festiwal
Nadszedł w końcu dzień festiwalu. Zgodnie z duchem farmy i poglądami właściciela, nazywał się on Summer Peace Festival. Z założenia ma być to małe, rodzinne przedsięwzięcie, skupiające wyjątkowych artystów (nie tylko muzyków). Większość rzeczy jest robiona po kosztach, również muzycy (z tego co wiem) nie dostawali wynagrodzenia. Tak było m.in. z Fantuzzim – światowej skali muzykiem. Dostał on z farmy list, wyjaśniający czym jest to miejsce, kim są organizatorzy, jaki ma być festiwal oraz że nie mają pieniędzy. Odpowiedzią Fantuzziego było: “Lubię was, ekipa. Zagram dla was za darmo!”
Próbka muzyki Fantuzziego
Festiwal był naprawdę czymś wielkim i wyjątkowym, nawet na Failipinach. Pewnie dlatego wywołał spore zainteresowanie mediów, które powysyłały na festiwal swoich dziennikarzy i przedstawicieli. Trwał 2 dni i przez cały czas widać było świetną zabawę, zarówno pod sceną jak i w każdym zakątku farmy, gdzie zawsze coś się działo.
Chciałbym pokazać parę zdjęć z festiwalu, niestety, zdjęcia zamierzałem porobić drugiego dnia. A pech chciał, że właśnie wtedy dopadło mnie to, co wg lokalnych dopaść mnie wkrótce powinno.
Udar słoneczny
Na początku nie wiedziałem co to jest. Jak na chorobę dnia poprzedniego wyglądało zbyt intensywnie, zwłaszcza, że było dość spokojnie. Nie miałem sił, by sie podnieść, dosłownie. Tak przeleżałem cały dzień, później połowę drugiego. Wtedy to uznano, że zapewne mam udar słoneczny. A to oznaczało, że kolejne kilka dni mam leżeć w cieniu i pić dużo wody.
Udar słoneczny dopadał KAŻDEGO nielokalnego pracownika farmy i zazwyczaj wyłączał takiego osobnika z pracy na około tydzień. 2 tygodnie wcześniej również Niemcy to przeszli. Mój stan odsunął mnie od pracy już do końca mojego pobytu na farmie. Ostatni tydzień spędziłem leżąc, czytając książki i ciesząc się spokojem miejsca.
Czy warto?
Pomimo udaru, który na swój sposób był ciekawym doświadczeniem i dał mi parę wskazówek odnośnie wysiłku w tropikach, czas spędzony na farmie wspominam bardzo dobrze. Miałem szczęście i do miejsca, i do ludzi. Wreszcie mogłem być uczestnikiem życia filipińskiego ekosystemu, a nie tylko jego obserwatorem.
Osobiście uważam, że WWOOF jest świetną okazją do poznania kraju z nieco innej strony. Daje możliwość odpoczynku, zrzucenia plecaka, nie generuje dodatkowych kosztów. Pozwala poznać lokalnych mieszkańców podczas wspólnej pracy z nimi, a to coś zupełnie innego niż kontakt na linii turysta-loakalny. Prawdopodobnie, jeśli nadarzy mi się jeszcze okazja, takiego wolontariatu spróbuję ponownie.
PS. Jeszcze odnośnie festiwalu. Pierwsza edycja, o wiele skromniejsza, odbyła się w zeszłym roku. Pomysł został podchwycony przez inne miasto na Mindanao i w tym roku festiwal ma dwie części – jednana mojej Farmie, drugą w Zamboanga. Więcej o festiwalu można znaleźć na oficjalnej stronie (Lunar Musikalawaig) i profilu fejsbukowym festiwalu.
Dzięki za okno na świat i przepiękne zdjęcia. Mam nadzieję, że jeszcze długo nie znuży Cię podróżowanie i nie znudzi ich opisywanie. Powodzenia.
Piszesz, że nic cię to nie kosztowało. A sam dojazd na farmę :D? Jak to zorganizowałeś?
Powiedzmy, że mnie nie kosztowało, bo akurat tamtędy przejeżdżałem – teraz wszystko powinno pasować! 😀
Tak jak pisałem w artykule, korzystałem z WWOOF’a – http://wwoofinternational.org/