Laos – królestwo miliona słoni. Dżungle, rzeki, świątynie. Ludzie o bardzo bezproblemowym (choć przez niektórych nazywanych leniwym) podejściu do życia. Perła Azji.
Tak reklamuje się Laos i tak chciałby być widziany na zewnątrz. Co z tego zostało i jak wygląda dzisiejszy Laos z mojego punktu widzenia?
Ostatnie dni w Laosie
Zanim przejdę do głównego wątku, dokończę temat swojego pobytu w Laosie. Ostatnie dni spędziłem w Luang Namtha – małej miejscowości leżącej na granicy parku narodowego, który jest celem wielu trekkingów. Trekkingów, które są jednak organizowane przez wyspecjalizowane biura podróży (których w Luang Namtha jest pełno na każdym rogu) i które kosztują niemało. W zamian możemy wejść w góry z przewodnikiem i nocować w wiosce mniejszości etnicznych, jak wielu turystów korzystających z usług biura przed nami. W tym czasie przewodnik opowie nam o tradycjach i zwyczajach lokalnych mieszkanców.
Ja, rozczarowany trochę brakiem swobody, spędziłem czas na odpoczynku. Drugiego dnia pobytu postanowiłem wcielić sić na chwile w Azjatę i tak jak oni poruszać się skuterem po okolicy. Tutaj (W Azji płd-wsch) skuter ma prawie każdy, czy to w mieście, czy na wsi. Dlatego choć jeden dzień warto przeznaczyć na zobaczenie, jak to jest 🙂
Podczas pobytu w Luang Namtha pewnego wieczoru usłyszałem wybuchy fajerwerków i dopiero wtedy dotarło do mnie, że w Chińczycy zaczynają świętować swój Nowy Rok. I choć do końca laotańskiej wizy pozostało mi 5 dni, postanowiłem już kolejnego dnia wracać do Chin. A dlaczego – po części może wyniknie to z tego, co napisze za chwile.
Jak było?
W Laosie odbyłem 3 kilkudniowe trekkingi. Każdy w innej okolicy. Jak zwykle dały mi one możliwość bliższego obcowania z miejscową ludnością i do zwrócenia uwagi na piękno lokalnej przyrody. Resztę dni spędziłem, chcąc nie chcąc, w miejscach bardziej cywilizowanych, w otoczeniu turystów.
Laos to już niestety miejsce turystyczne i stosunkowo skomercjalizowane. Najładniejsze miejsca roją się od turystów. Denerwujące dla mnie były również opłaty w stylu “za przejście przez most”, “za wjazd na wyspę” itd. Denerwujące było nie to, że one były, ale to, że były tylko dla obcokrajowców, co od razu śmierdziało mi chęcią wyciągania kasy z mojej kieszeni.
Cenowo również nie było tak kolorowo, jak się spodziewałem. Jedzenie było dość drogie – najtańszą potrawa to koszt min 6 zł. Z naszej perspektywy może to i niewiele, ale to jest Azja i ja patrze na te ceny przez pryzmat innych krajów. W Chinach podobne dania wychodziły 2 razy taniej. Do tego porcje w Laosie nie należały do największych i zazwyczaj po jednym posiłku byłem głodny i musiałem dokupić jakąś kiść bananów (te na szczęście były bardzo tanie 🙂 ).
Słoni, o których sporo się czyta w reklamówkach o Laosie, niestety już nie ma. Tzn. są, ale już nie w takiej postaci, jak się je przedstawia. “Milion słoni” to już tylko slogan. Te słonie, które są, można zobaczyć głównie w turystycznych miejscowościach, czyli są zwyczajną atrakcją turystyczną. Z drugiej strony może po prostu ja nie znalazłem nic bardziej autentycznego.
Ale pomimo tego, w Laosie nadal jest ciekawie.
Przyroda i krajobrazy, dla nas bardzo egzotyczne, zasługują na większa uwagę. Wiele widoków jest naprawdę rewelacyjnych. Górzysta północ i bardziej “płaskie” południe maja wiele do zaoferowania w tym temacie. Płaskowyż Bolaven jest wyjątkowy. Dolina Mekongu z Czterema Tysiącami Wysp również.
Dodatkowo, w przeciwieństwie do Chin i Wietnamu, tutaj zagęszczenie ludności jest zdecydowanie mniejsze. Dzięki temu człowiek czuje się bliżej natury. Sprzyja to również pieszym wędrówkom, które wychodziły mi całkiem przyjemne.
No i sami ludzie. Bardzo mili, uprzejmi, uśmiechnięci. I nadzwyczaj spokojni. Chyba nie widziałem zdenerwowanego Laotańczyka. Mówiąc po naszemu – totalny luz. Chodząc po wioskach widok Laotańczyków wiszących w hamaku w bezruchu był całkowicie normalny. Pracują tyle, ile musza, by jakoś żyć. Nie robią nic więcej, zamiast tego po prostu żyją w spokoju.
Francuzi, którzy kolonizowali te rejony, w ten sposób podsumowali mieszkańców półwyspu indochińskiego:
“Wietnamczycy uprawiają ryz, mieszkańcy Kambodży oglądają ryż, a Laotańczycy słuchają, jak ryż rośnie”
To chyba dobre podsumowanie laotańskiego podejścia. Podobno w tym czasie Francuzi, którzy poddali się w zmuszaniu Laotańczyków do pracy, zaczęli sprowadzać na te tereny Wietnamczyków. W porównaniu z Wietnamem, gdzie każdy pracował długimi godzinami, a fabryk i zakładów było wszędzie pełno, tutaj pracuje się minimalnie. Z reszta, przemysłu też nie ma praktycznie żadnego (poza turystycznym) – nawet jeżdżąc rowerem po przedmieściach Vientiane nie widziałem żadnych fabryk. To widać w sklepach – prawie wszystko jest importowane z Tajlandii czy Wietnamu.
Gdy zapada zmierzch (a w strefie międzyzwrotnikowej dzień trwa zawsze około 12 godzin, od 6 do 18), wszystko się zamyka, a ludzie wracają do domów na posiłek, karaoke i rozmowy ze znajomymi. Raz brałem udział w przyjęciu weselnym. O 18 orkiestra przestała grać, plastikowe krzesełka zostały pochowane, a my wraz z parą młoda i kilkoma znajomymi udaliśmy się do domu, gdzie przyjecie trwało nadal ale już w znacznie skromniejszej oprawie, przy słoneczniku, chipsach i karaoke.
Pisałem o tym, ze jest trochę turystycznie, a przed chwila o tym, że ludzie są bardzo spokojni i zrelaksowani. W związku z tym miałem pewne spostrzeżenie. Chodzi o to, jak wyciąga się kasę od turystów. W Wietnamie wyglądało to tak, że cały czas ktoś krzyczał “kup to”, “kup tamto”, “skorzystaj z taxi”, “może motor?” itd. Spokoju nie było ani minuty. Gdy widziałem, że ktoś do mnie podchodzi z “hello, where are you from?” od razu mowiłem, “no, thanks.” Bo na 90% chciał mi coś sprzedać, a ja już bylem tym zmęczony. W Laosie było zupełnie odwrotnie. Nikt nie wołał, nikt nie zachęcał. Chciałeś coś kupić, podchodziłeś i pytałeś. Sprzedawca uśmiechnięty, nawet jeśli rezygnowałeś z zakupu, podpowiadał, gdzie możesz znaleźć podobny towar. Dla mnie to było super marketingowe podejście. Od razu nawiązywała się nic przyjaźni, która mogła przyciągnąć potencjalnego kupca z powrotem. Zupełnie inaczej niż w Wietnamie, gdzie ja (i jak widziałem również inni) uciekali, gdy słyszeli ze straganu “Hello Sir, buy something! Hello!” (Swoja droga, kto ich nauczył, ze to jest metoda na zdobywanie klientów z zachodu?). Ktoś w internecie opisał to laotańskie podejście w ten sposób: “Laotańczycy, owszem, wyciągną od ciebie pieniądze, ale zrobią to w taki sposób, że sam będziesz chciał im je dać i zrobisz to z uśmiechem”.
Czy już za późno?
Na część na pewno tak. Najpiękniejsze miejsca są już małą maszynką do robienia pieniędzy; dzikiej przyrody z folderów reklamowych ze słoniami na pierwszym planie również trzeba by długo szukać. Napływ turystów spowodował też zmianę w samych Laotańczykach, którzy wiedza, że turysta, jaki by nie był, pieniądze mieć musi. A skoro tak, to może by trochę z tego wyciągnąć?
Mimo to przyroda tutaj jest bardzo ładna i kolorowa, a dla nas – egzotyczna. Probując, można dojść do naprawdę ciekawych miejsc, gdzie turyści nie docierają. Tam nadal można zobaczyć wiele z lokalnych zwyczajów, doświadczyć spokojnego życia, spróbować lokalnej kuchni.
Choć na niektóre rzeczy jest już za późno, nadal do zobaczenia jest wiele. Ale to chyba niezmienna zasada działająca w mniejszym lub większym stopniu w każdym rejonie świata. Lepiej jednak nie myśleć o tym, czego już nie ma, a skupić się na tym, co jeszcze można zobaczyć. I korzystać, póki jest jeszcze tego sporo, bo Laos nadal ma wiele do zaoferowania.