Ostatnią Wigilię spędziłem sam w namiocie gdzieś na Wietnamskiej prowincji – czyli kraju, gdzie Bożego Narodzenia w ogóle się nie obchodzi. Tym razem zbliżała się Wielkanoc, a my znajdowaliśmy się na Filipinach, w bardzo religijnym, katolickim kraju. Na spędzenie Wielkanocy wybraliśmy sobie niewielką wysepkę Siquijor, by tam podpatrzyć, jak obchodzą te święta filipińczycy. Nie bez znaczenia było też to, żebyśmy i my spędzili je w miłym miejscu.
Przygotowania do Wielkanocy
Na Siquijor trafiliśmy w Wielki Czwartek. Dla wielu Filipińczyków był to już dzień wolny, a to z kolei oznaczało powrót do domów, by z rodzinami spedzić wielkanoc. Trochę utrudniało to naszą podróż (opóźniło całość o kilka godzin), ale ostatecznie odtarliśmy na miejsce ostatnim promem, już po 23.
Kolejny dzień to, co tu dużo ukrywać, Wielki Piątek. Dopiero tego dnia zauważylismy, że faktycznie ludzie mają wolne. Większość sklepów i prawie wszystkie punkty usługowe były tego dnia zamknięte. Miasteczko powoli przygotowywało się do jednej z najważniejszych tutaj uroczystości – wiekiej procesji Drogi Krzyżowej. Od samego rana przygotowywano stacje rozmieszczone dookoła centrum. Przy samym kościele sporo osób zajmowało się przygotowywaniem i przystrajaniem figur świętych, które miały być niesione na procesji.
Procesja, według wszystkich źródeł, u jakich zasięgaliśmy języka, miała być o godzinie 17-17.30. Skoro wszystko zamknięte, a do procesji pozostał prawie cały dzień, ruszyliśmy na rekonesans plaż wokół miasteczka. Gdy wróciliśmy na miejsce, chwilę przed godziną17, procesja właśnie dochodziła do Kościoła, gdzie kończył się jej przemarsz. Czyli spóźniliśmy się. Dlaczego wszyscy nam mówili, ze będzie później? Mimo wszystko udało nam się zobaczyć, jaki tłum przyciągnęła i jak wyglądałą na całej swojej trasie.
Kilkanaście wielkich figur świętych, każda niesiona przez kilka osób, powoli docierało pod Kościół. Figury ustawiano obok siebie, wokół nich gromadzili się uczestnicy procesji, by po chwili wypełnić cały plac przed kościołem. Gdy procesja się zakończyła, stojący najbliżej rzucili się do wyciągania ozdobnych gałązek dekorujących figury – zabiorą je do domu, by tam przynosiły szczęście.
Lokalna tradycja? 🙂
W wielki piątek obowiązuje post ścisły, nie je się mięsa. Tutaj uważa się, że kurczak to nie jest jakieś niewiadomojakie mięso, żeby nie jeść go w ten dzień. Tak nam powiedziano. W zasadzie nie widzieliśmy, żeby w ogóle przejmowali się postem, chociaż wiedzieli, że coś takiego akurat dzisiaj obowiązuje.
Kręcąc sie w okolicy kościoła, zostaliśmy przywołani przez grupkę kilkunastu osób, delektujących się jakimś drinkiem. Zaproponowano go nam, na co ja odpowiedzialem, że dziś nie piję alkoholu. Wtedy usłyszęliśmy historię o tym, jak to kiedyś jeden z mieszkańców miasteczka, właśnie w Wielki Piątek, mieszał rum, wino i coś tam jeszcze, po czym zapraszał znajomych i razem godzinami kosztowali tę miksturę, ku radości duszy i ciała. Stałą się to swego rodzaju tradycją. W latach 90-tych człowiek ów wyemigrował do stanów, ale co roku przysyła tutaj pieniądze, by znajomi kupili składniki, przygotowali napój i podtrzymali ten zwyczaj. Po takiej historii, dla poszanowania tradycji i uczuć częstujących nas osób, wypiliśmy po szklaneczce z biesiadnikami.
Motorem wokół wyspy
Wyspa Siqiour jest na tyle mała, że spokojnie można objechać ją dookoła motocyklem lub rowerem. Ponieważ chcieliśmy zatrzymać się w kilku miejscach na dłużej, a Justyna chciała sobie pojeździć skuterkiem (jak się później okazało, była jedynie wożona 🙂 ) , wypożyczyliśmy mały motorek i ruszyliśmy w trasę.
Motorem jeździć umiem, choć uprawnień na to nie mam. Tutaj, w Azji, na motocyklach jeźdżą wszyscy, w Laosie widywałem nawet 10-letnie dziweczynki jeżdżące skuterem do sklepu. W wypożyczalni wypełniając rubrykę “nr prawa jazdy” chwilę się zawiesiłem. Przecież nie mam prawa jazdy na motor. Kobieta mi mówi, że jak mnie złapią i nie będę miał przy sobie dokumentów, to mogę mieć problemy. Myślę, myślę, aż w głowie zawołał do mnie głos jednego z podróżników poznanych na trasie: “Come on, this is Asia!” (zawołał tak w Chinach, gdy po długim poszukiwaniu miejsca na załatwienie potrzeb ostatecznie rozpiął rozporek przy drodze i załatwił się do rowu). Tak więc ok, co się będę zastanawiał – przecież to jest Azja! Klucze w kieszeni, możemy jechać 🙂
Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się przy co ciekawszych kościółkach i widokach na morze. Przerwę na odpoczynek zrobiliśmy sobie na plaży w Salagdong. To była sobota, nadal dzień wolny. Jak się okazało, filipińczycy spędzają ten dzień nie w domach, ale na świeżym powietrzu, np na plaży (nic dziwnego, skoro mają takie warunki). Pojawiają się tu jeszcze przed południem, z całym zestawem naczyń, garnkami wypełnionymi gotowym jedzeniem, czasami przygotowują grill i tam przyrządzają jakieś ryby lub mięso. Gromadzą się pod parasolem, wielkimi rodzinami i tak spędzają świąteczny czas.
Korzystając z tego, że mieliśmy motor, podjechaliśmy na największy szczyt na wyspie (ponad 600m), skąd obejrzeć można wyspę dookoła. Tutaj dopiero można zdać sobie sprawę z tego, jaka w rzeczywistości jest mała.
Nasza Wielkanoc na Filipinach
Nadeszła niedziela. Czyli dla nas, wychowanków tradycji polskiej, główny dzień świąt. Już dzień wcześniej przygotowaliśmy wszystko, co potrzeba, by chociaż jedzenie było trochę bardziej wystawne niż zazwyczaj. Załadowaliśmy lód do termosu i ruszyliśmy na plażę. W końcu to Filipiny, trzeba się dostosować do warunków 🙂
Dań polskiej kuchni zabrakło, ale lokalne substytuty naszych Wielkanocnych potraw smakowały nam wybornie. I były zdecydowanie zdrowsze. Warzywne sałatki, mango, banany, ananasy – to wszystko jest przecież tutaj tak powszechnie dostępne i w takich cenach, jak u nas bywają jabłka tuż po zbiorach. Lodowe, mleczne szejki zastąpiły nam żurek, ale jednego zastępować nie chcieliśmy niczym – przecież wielkanoc bez jajek to nie wielkanoc. A jak jaja, to pisanki. Przygotowaliśmy je tak, na ile talent i możliwości nam pozwoliły. Tzn Justyna zrobiła ładne palmy i kwiatki, a ja wziałem się za rysowanie zwierzątek.
Więcej zdjęć z Wielkanocy poniżej
Siquijor
Byliśmy tutaj 4 dni, a jednak czuliśmy, że to za mało. Wysepka bardzo nam się spodobała. Niesamowici ludzie sprawiający, że gość czuje się tutaj, jak u swoich. Nieustanne pozdrawianie i wymiana uśmiechów. Ilekroć ktoś do nas podchodził, wywiązywała sie z tego krótka, ale miła rozmowa, jakby nie było między nami żadnych barier. Do tego spokój, ładne plaże, i jeszcze raz ludzie.
Zdjęcia z Siquijor i Wielkanocy: