Po dwóch tygodniach dotarłem do granicy Wietnamskiej. 250 kilometrów pieszo przez zielone góry i lasy. Czternaście słonecznych dni obcowania z chińską prowincją, z przedstawicielami wielu mniejszości etnicznych. Zjedzone dziesiątki kilogramów bananów i mandarynek. Zapraszam na krótką opowieść o wędrówce ostatnich dni.
Z Killianem i Thierrym spotkałem się w Gejiu. Jest to bardzo ciekawie położone miasteczko, wśród stromych zboczy, przez co jest ono zwarte i niezbyt duże. Stamtąd mieliśmy wyruszyć przez góry w stronę Mengzi, następnie odnaleźć kolej wybudowana ponad 100 lat temu przez Francuzów i mniej więcej jej szlakiem poruszać się aż do Hekou – miasteczka na granicy z Wietnamem. To właśnie cały konkret, jaki był nam znany przed wyjściem. Mapa? Niezbyt szczegółowa mapa Yunnanu. Na przestrzeni naszej trasy zaznaczonych było tylko kilka miejscowości, wiec poruszaliśmy się zgodnie z kompasami, wskazówkami miejscowych i własną intuicją.
Górnicze wioski, czyli szukamy kolei
Pierwsze 4 dni to próba odnalezienia starej francuskiej kolei. Idąc na wschód musieliśmy ja gdzieś przeciąć, więc śmiało ruszyliśmy przed siebie. Po 2 godzinach od wyjścia już byliśmy kilkaset metrów nad miastem. Dość szybko można było zapomnieć o zgiełku i hałasie, tutaj znajdowały się już tylko pojedyncze domki rodzin rolniczych.
Cała nasza trasa znajdowała się już w strefie tropikalnej. Gejiu leży tuz pod zwrotnikiem raka, a to zwiastowało raczej ciepłą pogodę przez cały czas, pomimo tego, ze to już grudzień. Płyny trzeba było uzupełniać na bieżąco, a że nie ma sensu nosić zbyt dużo wody przy sobie, często pukaliśmy do przydrożnych gospodarstw z prośbą o uzupełnienie butelek. Często działało to tak, że poza wodą dostawaliśmy od razu jedzenie i możliwość noclegu.
Tak było już pierwszego wieczoru. Zaproszeni do jednego z domków dostaliśmy obfity obiad i coś “na zdrowie”. W domku, który był jednym małym pomieszczeniem, znajdowało się 8 osób. Byli to górnicy pracujący nieopodal. Co wydobywali? Nie wiemy do dziś. W tej okolicy minęliśmy później jeszcze wiele kopalń, przy drodze znajdowało się sporo wejść do wcześniej eksploatowanych korytarzy. Po posiłku jeden z robotników zaproponował nocleg, a że było już ciemno i niełatwo było znaleźć miejsce na namioty, zgodziliśmy się. To, co dostaliśmy – to pomieszczenie w domku zbudowanym z drewna i azbestu. W naszym pomieszczeniu jedną ze ścian była lita skala. Wszystko umorusane kopalnianym brudem. Ale chwila pracy nad “łóżkiem” i mieliśmy bardzo wygodne miejsce do spania 🙂
Jak się okazało kolejnego dnia, nabraliśmy sporo wysokości – stojąc na zboczu widok na dolinę był niesamowity. Samo zejście zajęło nam grubo ponad pół dnia.
Francuska kolej
“Trzonem” trasy była stara linia kolejowa wybudowana przez Francuzów na początku XX w. Linia łączyła Kunming z wietnamskim miastem portowym Hai Phong. Całość jest bardzo malownicza, na trasie aż roi się od tuneli, z których wiele ma długość ponad pół kilometra. Pokonywanie tych tuneli początkowo budziło nasze obawy – wykute “na styk” w razie przejazdu pociągu nie pozostawiały wiele miejsca. Na szczęście, pociągów prawie nie było (średnio jeden dziennie, nieregularnie), jeśli były – miarowe, głośne sygnały ostrzegały o tym dużo wcześniej, a tunele miały schronienia co 50 metrów.
Linię kolejową odnaleźliśmy ostatecznie 4. dnia. Tak jak napisałem wcześniej, była ona “trzonem” naszej trasy. Sam spacer po torach nie jest specjalnie przyjemny, dlatego tez często odbijaliśmy do okolicznych wiosek czy pochodzić na 2-3 dni po górach.
Jednym z najciekawszych miejsc na trasie kolei jest zabytkowy most. Łączy on dwie skaliste ściany doliny, a zaczyna się tunelem z jednej strony i kończy tunelem z drugiej. Swego czasu uważany za cud techniki, dziś uznawany za jeden z ważniejszych zabytków tego typu w Chinach. Być może dlatego z każdej strony jest strzeżony przez policjantów 🙂 Przejście zabronione, chyba ze ma się pomarańczową kamizelkę i jest się Chińczykiem.
Zielono mi
Od razu informuje, ze powyższy tytuł nie ma nic wspólnego z marihuaną i tym podobnym. Chociaż warto nadmienić, że dzikie krzaczki konopi indyjskiej rosną sobie spokojnie w całym Yunnanie. Co ciekawe, Chińczycy nie kojarzą i nie znają marihuany z tej strony, co my. Jedyne, co z nią robią, to używają w kuchni ziarenek jako przyprawy ( a te podobno nie mają żadnych właściwości poza smakowymi). Gandzia, Ganja – żułem ją tutaj kilka razy. Mowa o trzcinie cukrowej, bo trzcina cukrowa tutaj to właśnie “gan ja” 🙂
Tytułowa zieloność to to, co mnie otaczało przez cały czas. Tutaj rośliny kwitną chyba przez cały rok, skoro nawet w grudniu otaczała nas żywa, soczysta zieleń. Jedynie w wyższych partiach gór można było zauważyć, ze to pora sucha.
Kilka dni w raju
“Co to są te jasne plamki na tamtych drzewach? Mandarynki?” – to pytanie pojawiło się po kilku dniach trekkingu. Tak, znaleźliśmy się na plantacjach mandarynek 🙂 Cale zbocza górskie obsadzone małymi drzewkami, mniej więcej dwumetrowej wysokości, z których każde przystrojone było w kilogramy mandarynek. Próba kupna – nieudana. Nie udało się kupić, bo dostaliśmy ich sporo do kieszeni za darmo 🙂
Szybko przyswoiłem sobie chińską nazwę mandarynek: “szy dzy”. Nie mogłem się opanować i o mandarynki pytałem przy każdej możliwej okazji. Jeszcze tego samego dnia, podczas poczęstunku u miejscowej ludności, postawiono przed nami wielki wór, jak od ziemniaków, tyle ze wypełniony mandarynkami prosto z drzewa 🙂 Każdy, kto zna moje zamiłowanie do mandarynek domyśla się, ze czułem się tam jak w raju ;]
Po mandarynkach przyszedł czas na banany. Ogromne ilości bananów. To ciekawe, że jak coś jest tu uprawiane, to od razu przez cała wioskę, przez cały rejon. Tak było właśnie z mandarynkami, rosły wszędzie i każdy miał ich sporo w domu. Gdy skończył się rejon z mandarynkami, zaczął się rejon z bananami. Te plantacje zajmowały jeszcze więcej miejsca, angażowały znacznie więcej ludzi. Początkowo pojawiały się małe pola z bananowcami, aż czasem napotykaliśmy coraz to większe i większe.
Obfitość rejonu w banany odczuliśmy bardzo mocno. Wieczorem, gdy rozbiliśmy namioty wśród bananowców na jednej z takich plantacji, poszedłem z Thierrym do wioski kupić 2-3 kg. Taki był szczery zamiar, ale efekt był taki, ze wróciliśmy z około 15 kilogramami świeżych bananów, za które nie chciano od nas nic. Tak naprawdę mogliśmy dostać znacznie więcej, ale nie mieliśmy jak się z tym zabrać 🙂 Trzeba było to zmęczyć, główny posiłek kolejnego dnia – banany.
Na plantacjach rosną banany takie, jakie możemy kupić w polskich sklepach. Chińczycy jedzą inne – mniejsze, bardziej słodkie i o bardziej intensywnym smaku. Po te z plantacji sami sięgają niezbyt chętnie, dlatego to, co z różnych przyczyn nie załapie się na eksport – ląduje w klatce ze świniami. Cóż, te banany jedzą tutaj świnie. A jeśli nie, gniją po prostu obok drogi.
Banany zrywa się jeszcze zielone. Czasem jeszcze na drzewach owija się je folią ochronną. Do kartonów trafiają te najlepsze, są one przeznaczone na handel. Całymi dniami kursują ciężarówki wypełnione kartonami z bananami, na których – UWAGA – widnieje napis: “Product of Ecuador”.
O mieszkańcach tych okolic, tropikalnych zwierzętach, jaskiniach i Beatlesach będzie w kolejnych wpisie.
Pingback: Dwa tygodnie pieszo przez Yunnan – cz. 2 | Droga jest celem.
Przede wszystkim gratuluje, przy okazji tez zycze spokojnych swiat:-) beatlesie z zaczatkiem dredow na czubku glowy!