Nadal ciągnęło mnie, by pochodzić po górach i wioskach. Wszystkie informacje odnośnie trekkingów w Laosie, jakie znalazłem w internecie, dotyczyły zorganizowanych wycieczek z przewodnikiem. Wobec tego za organizację, a przede wszystkim wybór jakiejś trasy, wziąłem się sam.
W jaki sposób? Tak, jak to robiłem do tej pory, czyli przeglądając zdjęcia satelitarne na mapach Google i szukając mniejszych, polnych dróg przez ciekawe tereny – choć co do tego, czy wybrane przeze mnie tereny będą ciekawe, nigdy nie miałem pewności – zazwyczaj okazuje się to na miejscu i rzadko kiedy się zawodzę. Tym razem znalazłem drogę rozpoczynającą się 20 km na północ od Vang Vieng, odbijającą w prawo i górami i lasami prowadzącą do Phoukhun.
Siedząc jeszcze w Vang Vieng i rozmawiając z Laotańczykami, jeden z nich słysząc, gdzie się wybieram, mówi:
– Jeśli chcesz tam iść, bądź ostrożny.
– Dlaczego?
– Nawet w Laosie ludzie nie zawsze są tacy dobrzy.
– Do tej pory nie miałem problemów. Coś tam jest nie tak?
– Nie wiem. Po prostu uważaj.
Potraktowałem to jako zwyczajne ostrzeżenie, że może być różnie.
Na przejście trasy dawałem sobie 5 dni. Gdy wyruszałem, było bardzo słonecznie. Zupki chińskie i troche ryżu w plecaku, trasa rozpoczela sie ladnymi widokami – wiec wszystko zgodnie z planem.
We wszystkich wioskach na trasie byłem pozdrawiany z uśmiechem, ludzie długo przyglądali mi się z zaintersowaniem. Pytałem – turystów przybywa tu bardzo niewielu, więc ja byłem tutaj zjawiskiem. Po południu dotarłem do wioski Tham On. Jeden z mieszkańców zaproponował, żebym odpoczał chwilę. Taki moment to zazwyczaj dobra okazja do pogadania i dowiedzenia się częgoś, więc skorzystałem. Po chwili wokół nas stało już kilkanaście osób. Zawsze, trochę dla podtrzymania (często i tak niewerbalnej) komunikacji, pytam o drogę do mojego celu, jak daleko, którędy itd. Zebrani wokół mnie po tym pytaniu zaczęli dyskutować i sugerować mi trochę inną trasę.
– Ale tam jest koniec drogi, nic nie ma. – mówię.
– Tak, ale tak będzie lepiej.
Ktoś mi pokazuje gest strzelania, drugi podrzynania gardła – patrze pytajaco na innych, a oni sie usmiechaja i mowia “ok, ok”. Wygląda to dziwnie, śmieję się, po chwili ruszam dalej.
Za kolejną wioską dogania mnie trzech gości na skuterach.
– Idziesz do Nam Noi?
– Tak, a stamtąd dalej do Phoukhun.
– Hmm, nie możesz tam iść.
W tym momencie przypomniala mi się historia z Wietnamu. Obawiam się powtóki, jednocześnie coś się we mnie rodzi, gdy słysze “nie możesz tam iść”. No więc drążę temat:
– Dlaczego nie mogę?
– Tam jest niebezpiecznie.
– Jak to niebezpiecznie? W Laosie jest bezpiecznie – próbuję w ten sposób.
– Tam strzelają i zabijają ludzi. Nikt tam nie chodzi.
Jeszcze troche ich podpytywałem, ciągle twierdzili to samo. Jakoś mi to nie pasowało. Strzelanie do ludzi? Tu, w Laosie? Postanowiłem iśc do kolejnej wioski i tam wypytać ludzi.
Zaczynało się robić ciemno, więc wypatrywałem miejsca na rozbicie namiotu. W międzyczasie spotkałem jeszcze nastolatka, który z uśmiechem twierdził, że droga, którą chcę przejść, jest zupełnie bezpieczna.
Trochę tym wszystkim byłem skołowany. Poza ostrzeżeniami o minach i niewybuchach w niektórych rejonach, nikt mi nie mówił o innych niebezpieczeństwach. Byłem zdecydowany iść dalej, ale po upewnieniu się, że nie ma przeciwwskazań.
W namiocie zajrzałem do przewodnika. Rozdział “Laos”, podrozdział “bezpieczeństwo”. I co tam znalazłem? Po za informacjami o minach i kieszonkowcach w niektórych miastach była jeszcze jedna informacja. O resztkach partyzanckich oddziałów plemienia Hmong, grasujących dokładnie tam, gdzie się wybierałem. W duzym skrocie problem wygladal tak, ze po rewolucji w 1975 roku mniejszość Hmong stała w opozycji do partii, która przejeła władzę i przez kolejne 30 lat działała (grasowała sobie ze strzelbami) w północnym Laosie. Z czasem duże oddziały rozpadły się na mniejsze i zaczęły zanikać. Z informacji, które znalazłem, wynikało, że niebezpieczeństwa paktycznie już nie ma, większość oddziałów została spacyfikowana, ale (podobno) nadal słuchać o bardzo sporadycznych incydentach i atakach na ludzi na tym terenie.
Co robić? Z jednej strony ostrzeżenia, nie tylko w przewodniku, ale przede wszystkim od lokalnej ludności. Z drugiej strony inni lokalni twierdzą, że zagrożenia już nie ma, a to co było – minęło.
Problem rozwiązała pogoda. Padało całą noc, aż do południa. Biorąc pod uwagę możliwe zagrożenie i pogodę, postanowiłem się wycofać.
Prawdopodobnie w tym rejonie zagrożenie już mineło. Wielu lokalanych, gdy opowiadalem im pozniej te historię, uśmiechając się mówilo, że to minęło i teraz jest bezpiecznie. Tę pewność jednak zazwyczaj tracili, gdy mówiłem, że to właśnie lokalni ludzie mnie stamtąd zawrócili.
Tak więc trekking w obie strony trwał trochę ponad 2 dni. Wracałem niestety tą samą trasą. Coż, widocznie gdzieś indziej będzie ciekawiej, a i tak to, co zobaczyłem, to moje 🙂
🙂 i to co widzi Tymon, choć w kilku kadrach możemy zobaczyć i my 🙂